poniedziałek, 30 grudnia 2013

"Mat po swojemu", czyli czy LeBron naprawdę chciałby tu wrócić?


Mateusz Jakubiak
Dziś była gwiazda Cleveland Cavaliers ma urodziny. Pamiętam jak wczoraj jego ostatni „urodzinowy” mecz w C-Town. Mierzyliśmy się wtedy z Atlanta Hawks. Szło jak po grudzie. W końcu Andy Varejao trafił „trójkę” (!!!) w końcówce spotkania i poprowadził Cavs do wygranej. Teraz już LBJ-a nie ma w Ohio, jest w Miami. Coraz częściej słychać plotki o jego ewentualnym powrocie do swojego debiutanckiego klubu. Jednak czy on naprawdę miałby tu czego szukać?

Nie mam tu na myśli kibiców w Cleveland, gdyż oni już chyba przeboleli stratę Jamesa. Widać to było podczas ostatniej wizyty Heat w The „Q”. Chodzi mi o drużynę, którą mógłby tu spotkać. Wczorajsza, nie bójmy się tego słowa, frajerska porażka z Golden State Warriors przelała we mnie czarę goryczy. Obnażyła wszelkie braki Kawalerzystów. Gdyby to był jeden mecz… Ale niestety ostatnio takie przegrane weszły naszym ulubieńcom w krew.

Kilka słów o właścicielu Wine&Gold. Dan Gilbert jest jednym z najbardziej charakterystycznych szefów w całej NBA. Kocha swój zespół, stara się go natchnąć jak może. Często mu się to udaje, do dziś pamiętam jego emocjonalną reakcję na odejście LeBrona z Cleveland. Jego słowa były tym, czego potrzebowali wszyscy fani Cavs. Jednak nie ma on niestety nosa do trenerów. Moim zdaniem byłoby dużo lepiej, gdyby Byron Scott pozostał na stanowisku. Charyzmatyczny trener przy którym mógłby rozwinąć się, chociażby, Anthony Bennett. I to w zasadzie jedyny mój zarzut do Gilberta.

Właśnie, trener. Wydaje mi się, że Mike Brown jest największym problemem Cavaliers. Wrócił do Ohio po słabych latach w Lakers. Trudno mi powiedzieć, dlaczego spędził on tam tyle czasu. Jego ponowne zjawienie się w Cleveland miało zwiastować ulepszenie obrony, która uchodziła z specjalność Brown’a. Nic z tego. Cavs grają fatalnie w defensywie, przeciwnicy królują na tablicach. We wczorajszym meczu było odrobinę lepiej. Głównie za sprawą Thompsona i Zellera. Była to jednak nieznaczna poprawa.

Poza tym, Mike Brown nie ma pomysłu na grę w ataku. Jego filozofią jest „jakoś to będzie”, oddać piłkę do Irvinga i niech się martwi. Przypomina to niedawne czasy Jamesa w CC. W ostatnich meczach Cavs często mieli piłkę na „być albo nie być”. I za każdym razem akcje rozgrywane były katastrofalnie. A jeśli się akurat broniliśmy to beznadziejnie. Przypomnijmy sobie końcówki meczów z Blazers, Celtics, Hawks czy GSW. To nie jest przypadek. Mike Brown nie potrafi rozrysowywać akcji na ostatnie sekundy spotkania – zarówno defensywnych, jak i ofensywnych.

Inną sprawą jest gra zawodników w kluczowych momentach spotkania. Wczoraj całą dogrywkę przebywał na parkiecie Dion Waiters, który grał strasznie i to w dużej mierze jego egoizmowi zawdzięczamy kolejną domową porażkę. We wcześniejszych meczach było podobnie. Grali zawodnicy nieprzygotowani na zacięte końcówki. Naprawdę warto zastanowić się nad tym, czy taki coach jest potrzebny w Cleveland, w miejscu gdzie w tym sezonie apetyty są ogromne. Przejdźmy teraz do głównych bohaterów zespołu, czyli zawodników.

Jest grupka tych, którzy nie zawodzą. Do nich należą przede wszystkim Kyrie Irving, Tristan Thompson i ostatnio Tyler Zeller oraz Matthew Dellavedova. I na tym możemy zakończyć wyliczanie graczy, którzy zawsze mogą pomóc drużynie. Oczywiście Anderson Varejao, Dion Waiters, Jarrett Jack czy C.J. Miles nie są tragiczni, ale oczekiwania wobec nich są o wiele większe. Szczególnie w końcówkach spotkań.

Brazylijczyk Varejao zawsze potrafi natchnąć zespół. A to wymusi faul, a to zagra 2+1 albo zbierze piłkę w ataku. Lecz w obecnej kampanii czegoś mu brak. Wydaje mi się, że najlepiej mu idzie, kiedy wchodzi na boisko z ławki. Podobnie jest z Earlem Clarkiem lub C.J. Miles’em. Oni lubią wejść w mecz, kiedy ten już się od jakiegoś czasu toczy. Jarrett Jack jest dobry z ławki, ale często brakuje mi jego doświadczenia. Jego akcje są szarpane, rzuty nieprzygotowane. Czasem coś wpadnie, czasem nie.

Zagadką jest Dion Waiters. Kapitalne mecze przeplata gorszymi. Być może za bardzo chce, tak jak wczoraj. Cierpi jednak na tym cała drużyna. Dobitnie pokazało to wczorajsze spotkanie z GSW. Może warto obdarzyć go większym zaufaniem, pozwolić grać w pierwszej piątce. Waiters za bardzo chce się pokazać. W normalnych warunkach powiedziałbym, że trener musi coś zmienić. Ale w przypadku opiekuna CC jest to raczej niemożliwe.

Inna sprawą jest Anthony Bennett. Chłopak ma naprawdę trudne wejście do NBA. Nie można odmówić mu ambicji, stara się, czasem nawet za bardzo. Tylko co z tego, gdy gra on średnio nieco ponad 10 minut w meczu. Mike Brown powinien pomóc mu się odbudować, zarówno koszykarsko, jak i psychicznie. A tymczasem nr 1 draftu jest szybko ściągany z parkietu, kompletnie nie jest obdarzony zaufaniem. Może obecność w pierwszej piątce pomogłaby mu uwierzyć w siebie? Trudno powiedzieć, ale warto spróbować.

Podobają mi się występy Zellera i Dellavedovy w ostatnim czasie. Podobno „biali nie potrafią skakać”… Tyler zagrał wczoraj świetne zawody. Szczególne pochwały zebrał za grę w obronie i wymuszanie fauli przeciwników. Dellavedova to gracz zadaniowy, podobnie jak Earl Clark. Obaj potrafią świetnie spełniać swoją rolę, ale nie oszukujmy się. To nie są zawodnicy, którzy poprowadzą Cavs do playoffs. Są oni jedynie uzupełnieniem składu, kimś na kim można polegać w danym momencie spotkania. Lecz nie przez cały sezon.

Powinienem wspomnieć o Andrew Bynumie, ale nie ma to najmniejszego sensu. Jego zachowanie jest niepoważne. Niby chce skończyć z koszykówką, ale z drugiej strony chętnie posiedziałby na ławce w Clippersach czy Miami Heat. Mam nadzieję, że niedługo usłyszymy o jego wyprowadzce z C-Town. Drużyna może na tym zyskać. Na razie Tyler Zeller godnie go zastępuje.

Nie będę opisywał reszty składu, gdyż to nie ma sensu. Prawie wszyscy Kawalerzyści potrafią zagrać fantastycznie, żeby chwilę później prezentować fatalny basket. Widać to było w meczu z GSW. Przewaga +17 powinna była być powiększana, Warriors byli na łopatkach. Jednak później CC ledwo doprowadzili do dogrywki. A i osiągniecie tego było bliskie fiasku, gdyż Stephen Curry o mało nie trafił równo z syreną do kosza gospodarzy. Cavaliers są specjalistami w przegrywaniu wygranych spotkań. I to akurat nie jest przypadłość tylko obecnych rozgrywek.

Ostatnią rzeczą jaką chciałbym poruszyć jest mowa ciała Cavs. Nie znam się na tym za bardzo, ale moją uwagę przykuł komentator Kawalerzystów Austin Carr, który ostatnio kilka razy o tym wspominał. Osobiście zauważyłem to podczas meczu z Pistons w Clevelandzkiej hali oraz (chyba) podczas ostatniej ligowej potyczki. Przepraszam za kolokwializm, ale momentami Kawalerzyści wyglądali jak dzieci we mgle. Zero jakiejkolwiek koncepcji, zero uśmiechu, zero jakiejś motywacji do walki. Kimś takim powinien być Anderson Varejao, ale on sam wiele nie zdziała. Kiedyś byli to Damon Jones, LBJ czy Shaquille O’Neal. Teraz ciężko o taką wyrazistą postać.

Cleveland Cavaliers są drużyną, która miała wreszcie osiągnąć poziom playoffs. Póki co mają bilans 10-20 i kolejne trudne mecze przed sobą. Nie jest to team, który chciałby zasilić LeBron James. Obok Irvinga i Thompsona nie ma tu gracza, który mógłby porządnie wspomóc L-Traina. Ani trenera, który wykorzystałby ponadprzeciętne umiejętności tego zawodnika. Drużynie potrzebna jest odmiana, jakiś wstrząs. Trudno go jednak na razie wypatrzeć na horyzoncie. Mimo wszystko – GO CAVS!

PS. Jest to pierwszy tekst z cyklu "Mat po swojemu". Spodziewajcie się kolejnych!

2 komentarze:

  1. polecam lekturę dot. m.in. spolszczenia nazwy Cavs'ów

    http://zaspany.com/skad-wziely-sie-nazwy-klubow-nba/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety w Polsce już od dawna używana jest forma "Kawalerzyści", dlatego nie ma sensu zmieniać nawyków. Pozdrawiam [Mat.]

      Usuń